wtorek, 10 lutego 2015

Pani biolog

Już chyba pora żebym opowiedziała wam jak zmienił się świat od naszego ostatniego spotkania. Niestety nie udało mi się odzyskać mojego dziennika, wydaję mi się, że gdzieś zgubiłam go po drodze. Może jeszcze kiedyś go znajdę, choć szanse są małe. W wolnych chwilach zabieram puste kartki i zapisuje je swoimi myślami. Mam nadzieję, że profesor Jan i jego ekipa nie znajdą tych zapisków. Zapewne nie chcieliby, żeby ich historia wyszła na światło dzienne. Myślę, że wszystko co tu robią powinno zostać głęboko pod ziemią. Mimo, że wszystkie laboratoria znajdują się na 23 piętrze dawnego Pałacu Kultury i Nauki.
Kiedy zostało mi postawione ultimatum, wiedziałam, że nie miałam wyjścia. Marcina kilka dobrych dni podtruwali dwutlenkiem węgla. Jestem zdziwiona, że jego organizm jeszcze funkcjonuje. Już dawno powinien wpaść w śpiączkę, taką z której nie byłoby szansy go uratować. Jan zaprowadził mnie do mojego laboratorium, w którym przede wszystkim nie było sprzętu do odpowiednich badań. Co dziwne, miał przecież swoje własne laboratorium, a to które stworzył.. brak słów. Jedyne co go tłumaczy to pobliskie szpitale, z których uzyskał sprzęt typu, ekg, maszynę do spirometrii i kilka innych przenośnych urządzeń. Błagam.. gdzie wirówka.. gdzie PCR? cokolwiek! w czym mogłabym najpierw zreplikować DNA, a później zacząć badać różnice pomiędzy "zdrowym" a "szwendaczym". Chociaż wątpię bym mogła cokolwiek zaobserwować skoro wirus już dawno zadomowił się w naszych "zdrowych" ciałach. Nie miałam pojęcia jak mu pomóc. Wtedy dowiedzieli się o istnieniu grupy laborantów z pobliskiego laboratorium. Z tego co mnie informowali zaproponowali ich głównej "prowadzącej" mały układ, na który się nie zgodziła. Co za tym idzie straciła dziecko. A jej dalsze losy nie są mi znane. Miała się znaleźć u mnie, jako królik doświadczalny, ale transport z nią nie dotarł. Mam nadzieję, że udało jej się wydostać. Nie chce żeby była kolejną osobą, na której mam przetestować jeszcze nie gotową szczepionkę.  Ale po kolei..

-Myślę, że powinienem przedstawić Ci nasze główne źródło żywego mięsa, na którym będziesz opierała swoje badania.
-Domyślam się, że wysyłasz swoich przydupasów i łapiecie byle jakiego szwendacza, a później dostarczacie go do mnie- odpowiedziała gniewnie Lidia
-Myślisz, że jesteśmy tak beznadziejni?
-Szczerze mówiąc tak!
W tym momencie profesor zamachnął się i uderzył Lidię w prawy policzek. W oka mgnieniu pojawiła się czerwona plama w kształcie dłoni..
-Dobrze, zamieniam się w słuch..
Profesor zaprowadził ją na parter Pałacu. Wszystkie drzwi były mocno zabezpieczone, przy każdym wejściu stało dwóch strażników, na wypadek wtargnięcia szwendaczy łatwo można było zawiadomić pozostałych. Mało kto wie, że Pałac posiada piwnice, w których wcześniej składano nie wykorzystane dekoracje, albo wystawy które jeszcze kiedyś się pojawią. Tym razem jednak pomieszczenia służyły do czegoś innego.
-Zapraszam, zapoznaj się ze swoimi żywymi trupami.
To co Lidia zobaczyła za drzwiami przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Na podłodze w równoległych rzędach były poustawiane świece, lampiony albo urządzenia na baterie, które emitowały światło. Jednakże nie to było najbardziej przerażające. Na ścianach znajdowały się nagie zombiaki. Część z nich jeszcze żyła, a część posiadała dziury w czaszce.
-Ukrzyżowaliście je?
-Ładne określenie. Wolę, nazywać to żywym dowodem pani pomyłki. Ale jestem tak wspaniałomyślny, że może pani to naprawić. Ah gdzie moje maniery, przecież już dawno mówimy sobie po imieniu, prawda Lidio?
-Tak..- z niesmakiem odpowiedziała Lidia
Biolożka zastanawiała się jak mają pomóc jej te zaczepione zwłoki. Laboratorium znajduje się 23 piętra wyżej. Przecież nie będą transportować żywych szwendaczy to zbyt niebezpieczne. Usunięcie im rąk czy zębów też może nie zdać egzaminu..
-Czego ode mnie wymagasz? Mam tutaj przygotowywać sobie próbki?
-Tak byłoby najlepiej. Zostawię Ci mojego najlepszego naukowca, on pomoże Ci zebrać wszystko co będziesz chciała; wymazy, tkanki, krew. Wszystko moja droga..
-Jesteś dla mnie taki łaskawy.. ale najpierw chce porozmawiać z Marcinem. Bez rozmowy z nim w niczym Ci nie pomogę.
-Ostatnio kiedy wspomniałem o Twojej rodzinie inaczej odnosiłaś się do współpracy..
-Człowieku zaraziłeś moją matkę, dałeś mi dwa tygodnie pracy. Przecież to jest nie możliwe.. Przede wszystkim mówiłeś o laboratorium pod Pałacem Prezydenckim..
-Tak złotko, tam nadal odbywają się badania pod okiem moich ludzi. To laboratorium stworzyłem tylko i wyłącznie dla Ciebie, powinnaś być zaszczycona.. A Twoja mama to tylko mała poganiaczka. Dzięki niej będziesz pracować szybciej.

Nie dawał mi wyboru. Moja mama zarażona tym świństwem, Marcin odurzany dwutlenkiem węgla i ja sama pośród Warszawy zamienionej w zombie. Kolejne dni mijały bardzo szybko. Nie spałam już od kilku dni. Ciągle czekałam na kolejne wyniki badań. Najgorsze niestety było to, że wszelkie tkanki szwendaczy, mojej mamy i moje były do siebie bardzo podobne. Jedyną różnicą było to, że mamy tkanki posiadały zdolności nowotworowe, co według mnie było spowodowane ukrytym nowotworem, o którym nie wiedziałam wcześniej. Nic nie wskazywało na jakie kolwiek różnice. Moja pierwsza hipoteza musiała upaść. Musiałam zająć tworzeniem się szczepionki. Szczepionka atenuowana odpadała. Nie było czasu na to, żeby organizm wytworzył własną odpowiedź na uciszoną formę wirusa.. Z prostej przyczyny, bo już miał z nim kontakt i starał się jak tylko mógł bronić na własną rękę. Po tygodniu żmudnych badań postanowiłam wytworzyć antybiotyk. Może nie powinno myśleć się o szczepionce, tylko o zaleczeniu. Może antybiotyk mógłby zniszczyć przynajmniej początkową fazę zarażenia. Wszystko wydawało się bez sensu. Jak antybiotyk może zniszczyć wirusa.. to wszystko bez sensu, ale nie miałam innego pomysłu. Zaczęłam od penicyliny. Najłatwiej można ją uzyskać w takich warunkach. Wytworzyłam małą dawkę i podałam ją najpierw jednemu szwendaczowi, a trzy dni później mojej mamie. Szwendacz był pod stałą kontrolą. Jego puls, ciśnienie i temperatura się unormowały. To było jak światełko w tunelu. Z utęsknieniem czekałam na wyniki mojej mamy. Dzięki tej całej sytuacji mogłam spędzić z nią trochę czasu. Wybaczyłyśmy sobie wszystkie okropności jakie sobie sprawiałyśmy nawzajem.

Cztery dni po aplikacji antybiotyku szwendacza serce uspokoiło się na tyle, że po prostu przestało bić.. Szwendacz umarł śmiercią naturalną. Byłam załamana, ale wciąż wierzyłam, że z mamą się uda.
Następnego dnia przyszłam do jej pokoju, mama była tak strasznie blada. Złapałam ją za rękę i przeprosiłam, że spowodowałam jej tyle bólu. Odpowiedziała tylko, że mnie kocha i zamknęła oczy na zawsze. Trzymałam ją za rękę przez kolejne dwie godziny. A ona wciąż nie przemieniała się. Wciąż była moją mamą. I wiecie co? Nie przemieniła się już nigdy. Wciąż trzymamy ją w pokoju 88 na czwartym piętrze. Każdego ranka zaglądam do niej. A ona nadal jest sobą..
Później zaglądam do Marcina i szepczę mu do ucha, że w pewnym stopniu to zatrzymałam. W pewnym stopniu penicylina działa. Mama nie zamieniła się w szwendacza. Organizm obronił się przed szkodliwym wirusem.

Niestety nie każdy rozumie, że to tylko ten jeden przypadek. Dlatego każdego ranka profesor i jego świta obserwowała plac przed Pałacem i czekała na odpowiednią grupę. Pewnego dnia zauważyli młode małżeństwo z dzieckiem, które wracało ze złotych tarasów, z kilkoma torebkami jedzenia. Można by powiedzieć, że byli na zwykłych niedzielnych zakupach, gdyby nie to że na około było pełno śmierdzących szwendaczy.
Profesor potrafi być przekonywujący. Zaproponował im schronienie. Przedstawił pałac jako coś wspaniałego i bezpiecznego. A oni uwierzyli. Zaprosili ich do mnie. Przedstawił jako najlepszego biologa w Warszawie. Powiedział, że odkryłam lek i w bardzo prosty sposób może ich uratować od przypadkowej przemiany w szwendaczy. Znowu uwierzyli. Profesor wspaniale sobie obmyślił, że to ja mam im podać antybiotyk. Oczywiście pilnował całe zdarzenie..
Posadziłam ich na krześle. Dla chłopczyka przygotowałam wersję rozpuszczalną, żeby łatwiej było mu ją zaaplikować. Rodzice poradzili sobie z popiciem leku zwykła niegazowaną wodą.
-Jesteśmy pani ogromnie wdzięczni, że uratuje pani nasz świat- mówił mężczyzna
Kobieta dodała, że cieszy się, że jej syn będzie żył w normalnym świecie. W oczach zebrały mi się łzy. Musiałam udawać, że to wspaniała wiadomość. Niestety trzy dni później zaczęły się ujawniać u nich dziwne objawy. Oboje dostali gorączki, ale ich serce w żaden sposób nie przyśpieszyło. Stali się zbędni dla profesora, kazał ich odwieźć do ich lokum. Zanim wyszli dałam im broń.
-Niestety to jedyne wyjście. Przepraszam..
Spojrzałam na nich ostatni raz i wróciłam do Marcina. Od czterech dni nie był truty i powoli wracał do zdrowia. Nie mam pojęcia co jest z jego organizmem, że to wszystko przetrzymał. Ja nie daje rady. Zabiłam własną matkę, trzy osobową rodzinę  i wciąż nie wiem co może uratować zniszczony świat.
Po prostu nie wiem...
Czas ucieka..


-Lidio Kochanie, mamy gości. Na dole czeka na Ciebie młode rodzeństwo. Usłyszeli Twoje ogłoszenie, w którym zapewniałaś, że jest tutaj tak bezpiecznie. Oczywiście ja wiem, że szukamy królików doświadczalnych, ale oni nie muszą o tym wiedzieć. Zadecydowałem, że sama ich przywitasz.
-Jesteś najgorszym sk*** jakiego znam.
-To mało ich znasz w takim razie.

Założyłam swój "wyjściowy" fartuch, który miał przedstawiać mnie jako czystą, schludną panią biolog, która panuje nad sytuacją. Chciałam się odpowiednio przygotować na to spotkanie, dlatego najpierw wyjrzałam z za kolumny, w jakim wieku jest rodzeństwo.
-Nie, tylko nie to.. - szepnęła

Przy schodach stał Kamil z Sarą. Jej dawni znajomi..




***
Melduje, że wszystko pięknie zaliczone i już do was wracam :*
Trzymajcie się cieplutko! :)