Moja praca była czasem bardzo monotonna. Musiałam zakładać na siebie dwa, a w skrajnych wypadkach trzy, a nawet cztery fartuchy. Na dłonie trzy pary rękawiczek. Rękawiczki musiały być dopasowane, bo praca w za dużych rękawiczkach nie wchodziła w grę. Do tego biały czepek na głowę. Niczym pani w szkolnej stołówce. Możecie się śmiać, ale czepek umożliwiał moim włosom nie przesiąkanie smrodem niektórych zwłok. Mimo wszystko po tylu latach pracy zapach nie był dla mnie niczym specyficznym, wręcz nie wyczuwałam odoru. Po prostu się przyzwyczaiłam. Jedynie po nowych studentach, albo stażystach wiedziałam, że jednak dzisiejszy pacjent nie pachnie kwiatami. Zawsze nazywałam ich kwiatami i zawsze starałam się z nimi rozmawiać. W ten sposób szybciej rozwiązywałam zagadki.
Kilka lat temu, dostałam zgłoszenie o człowieku, którego znaleziono w stawie. Nikt nie wiedział, skąd tam się wziął, ani co było przyczyną zgonu. Nie wiem czy wiecie, ale ludzkie ciało kiedy pływa sobie jakiś czas w wodzie to niestety pęcznieje.. Po śmierci człowieka w jego organizmie enzymy zaczynają trawić go od środka. Dochodzi do tak zwanej autolizy, szczególnie nasilonej w narządach, które te enzymy wytwarzają np. w śledzionie czy trzustce (enzymy trawienne). Natomiast z przewodu pokarmowego zaczynają wydobywać się bakterie, które powodują powstawanie gazów gnilnych. Niestety jak organizm jest w stanie zaawansowanego rozkładu to ciężko jaką kolwiek tkankę rozpoznać pod mikroskopem. Wszystko wygląda jak jedna wielka breja. Do tego ten zapach...
Z samego rana naszym powozem (stołem na kołach) wjeżdża mój pacjent, przykryty białym obrusem, szmatką, płótnem, co tam akurat mają pod ręką. Na całe szczęście dziś jestem sama, w sensie bez studentów. Jestem pewna, że tego zapachu by nie wytrzymali. Połączenie gazów gnilnych i napęcznienia ciała nie jest czymś co lubią młode studentki. Jeszcze jest jedna taka fajna ciekawostka dotycząca ludzkiej skóry. Jeśli zwłoki przebywają długo w wodzie, to ludzka skóra odłącza się od pozostałych tkanek i można ją zdjąć lekkim pociągnięciem jak rękawiczkę. Dlatego zanim zacznę sprawdzać pozostałe tkanki, wypadałoby zebrać odciski palców. Autopsja nie trwa wcale długo. Muszę rozciąć skórę na klatce piersiowej i brzuchu. Jak już rozetnę klatkę piersiową, zaczynam przecinać żebra, aby obejrzeć płuca i serce. Pamiętam, że kiedy nacięłam brzuch z ciała mojego martwego pacjenta zaczęły ulatniać się gazy... Ah zapomniałam wspomnieć, że ciało wyjęte z wody często jest zielone, przez te wszystkie gazy i enzymy. W tym przypadku mój pacjent był alkoholikiem i to sprowadziło go do stawu. Pewnie chciał się odlać czy poszedł na dwójeczkę, ale niestety bliskość stawu w żadnym przypadku nie była dla niego łaskawa.
Podczas całej swojej pracy miałam wiele różnych przypadków, ale to co stało się obecnie na świecie, najbardziej mnie przeraża. Kiedy wybuchła apokalipsa, byłam w swojej kostnicy. Akurat była godzina drugiego śniadania. Mogłam na spokojnie zadzwonić do mojego męża. To dzięki niemu dowiedziałam się, że coś takiego się stało. Obiecał jak najprędzej przyjechać do domu po naszego synka i wrócić do mnie. Byłam cała roztrzęsiona mimo, że ze śmiercią miałam do czynienia każdego dnia. Poinformowałam całe swoje laboratorium o zaistniałej sytuacji. Myślicie, że mi uwierzyli? Oczywiście, że nie. Większość z nich wyszła na zewnątrz i chwilę później była pochłonięta przez nienajedzone zombiaki. Reszta, która się ogarnęła, zeszła ze mną do podziemi. Tam byliśmy najbezpieczniejsi. Ciekawe prawda? Żywi najbezpieczniejsi wśród umarłych. Chyba muszę sobie to gdzieś zapisać. Telefony działały jeszcze przez godzinę. Dzięki Bogu mojemu mężowi udało się do nas dotrzeć, razem z naszym synem. Zamknęłam całe laboratorium od zewnątrz. Byłam tak jakby dowódcą... Nie wiem dlaczego świętej pamięci Karol, szef naszego instytutu pomyślał o zabezpieczeniu przed światem zewnętrznym, ale to był jego najlepszy pomysł. Jeden guzik umożliwił poprzez kraty i drewniane rolety odsunięcie nas od świata zombie.
Naszym miejscem spotkań początkowo była kostnica. Do pewnego czasu.. Na początku nikt nie zdawał sobie sprawy, co tak naprawdę się wydarzyło. Mój mąż (Sławek) opowiadał moim współpracownikom co dzieje się po drugiej stronie drzwi. Jestem z niego ogromnie dumna! Ale to nie zmieniało faktu, że nie wiedziałam co robić dalej. Próbowałam połączyć się z pałacem prezydenckim, ale na próżno. Telefony przestały działać. Weszliśmy wszyscy na trzecie piętro naszego laboratorium, tam znajdowały się balkony. Musieliśmy zorientować się co się dzieje. Pamiętam jakby to wszystko działo się w zwolnionym tempie. Po ulicach szły hordy, tłumy martwych ludzi.. Jedyne co ich interesowało to inny człowiek, ale tylko ten, który jeszcze żył. Chodziły bardzo powoli i gryzły wszystkich napotkanych. Reagowały na dźwięk, bo jednej z moich koleżanek wypadło 5zł z kieszeni na blaszaną dachówkę naszej recepcji... Wtedy nagle wszystkie zombiaki zwróciły swoje twarze w naszym kierunku i zaczęły przeraźliwie charczeć, sapać.. Schowaliśmy się do środka i oniemieliśmy. Po korytarzu krążyła trójka naszych nowych pacjentów. Stałam jak sparaliżowana. Na szczęście mój mąż chwycił gaśnicę i uderzył ich prosto w czaszki. Wszystkie upadły, ale mój mąż stracił kawałek rękawa od koszuli. Zapewne jeden z nich chwycił go w ostatniej chwili. Opatrzyłam mu ranę i byłam szczęśliwa, że nie było zadrapania. Nigdy nie wiadomo co takiego rozprzestrzeniają...
Każdy z nas chwycił co miał pod ręką i zaczęliśmy oczyszczać nasze laboratorium. Nie mogliśmy dopuścić do śmierci każdego z nas. Kiedy wszystko się uspokoiło, Kasia stwierdziła, że musi zejść do kostnicy, po swoje rzeczy. Po zdjęcia męża, do którego nie mogła się do dzwonić (jak jeszcze działały telefony). Po prosiłam Mariusza, żeby zszedł z nią. Nie mogliśmy się za bardzo rozdzielać.
Człowiek myśli sobie, że wszystko już widział, a każdy horror, który ma miejsce w kostnicy musi kończyć się tak samo.. I wiecie co.. tutaj prawie się tak skończył. Kasia z Mariuszem poszli do kostnicy kiedy nagle usłyszeli delikatne stukanie w lodówkach. Jak tylko mi to opowiadali miałam gęsią skórkę na plecach. Jako, że Mariusz bohaterem jest to otworzył jedną lodówkę, jak się okazało była pusta. Kolejne dwie także. Zostały dwie. Otworzył jedną i zobaczył poruszający się worek.. gdy go rozsunął była tam kobieta.. ale nikt nie mógł już jej pomóc. Jedynie uderzenie w głowę. Kiedy myśleli, że już po wszystkim usłyszeli ponowne skrobanie w drzwi lodówki. Została ostatnia.. Tym razem to Kasia otworzyła drzwi lodówki. To było jej codzienne miejsce pracy, ale całkiem zapomniała, że w ostatniej lodówce znajdowało się ciało 5 letniego chłopca, który zakrztusił się cukierkiem. Ujrzenie chłopca jako szwendacza zapamięta już do końca życia. Nie potrafiła zadać mu ostatniego ciosu, dlatego Mariusz zrobił to za nią.
Minęły dwa dni. Na zewnątrz bywało różnie.. Raz głośniej raz ciszej. Nie mogłam wytrzymać tego sapania, jęku. Człowiek, który nagle traci zdolność mowy jest czymś okropnym dla człowieka w pełni zdrowego, a tutaj moi pacjenci chodzili, jak gdyby śmierć nigdy nie istniała.
-Musimy zastanowić się dlaczego nasi pacjenci wstali, skoro nikt ich nie ugryzł. Jak na razie rozumiem, że zarażenie może odbywać się drogą kropelkową przez ugryzienie.. Nie wiem jak to jest w przypadku połączenia krwi. Kasia, Ela, Tomek, ile mamy rękawiczek, fartuchów i mikroskopów ustawianych lusterkiem?
-Rękawiczek koło 10 opakowań, fartuchów 50, a mikroskopów pewnie koło 5, ale nie wiem czy wszystkie nadal działają. Większość z nich jest w piwnicy, nie używana od bardzo dawna. Ale czemu pytasz?
-Pora kogoś zbadać. Przynieście mi jednego szwendacza...
źródło: http://i.wp.pl/a/f/jpeg/28663/7.jpeg |
♥♥♥
OdpowiedzUsuń